Z miasta na wieś

Myśl ta dojrzewała we mnie, w nas długi czas. Choć we mnie to najpewniej tęsknota. Całe swoje dzieciństwo spędziłam na wsi. Mieszkałam tam przez pierwsze lata swojego życia, wracałam na długie letnie miesiące, na każde ferie zimowe. Oczywistym, że wieś jest mi więc bliska. Miasto pomimo wielu plusów sprawia, że się duszę. Brakuje mi przestrzeni, zieleni, kawałka swojej „ziemi”.
Dlatego dwa lata temu zapadła decyzja. Kupujemy działkę. W miarę blisko Krakowa. By móc ogarnąć jakoś logistycznie pracę, dzieci, dom. Sami wiecie. Jarałam się, że wreszcie mamy ten swój kawałek ziemi. Sadziłam drzewka, rozmyślałam. A im więcej rozmyślałam tym częściej pojawiała się myśl, że czuję się tam obco. Nie czuję tej „chemii”, swojsko, przytulnie. Jakbym nie była u siebie. Musiałam to chyba powiedzieć na głos. Czarę goryczy przelała kradzież śliwki. Ciężko mi w to uwierzyć, ale ktoś najzwyczajniej w świecie wykopał z działki drzewko. Drzewko o wartości 15zł. Dosadziliśmy nowe, ale kiedy przy kolejnej wizycie okazało się, że ktoś złamał mu czubek coś we mnie pękło. Nie chcę mieć takich sąsiadów. Choćby mieszkali na drugim końcu wsi. Zwyczajnie ciężko zaufać drugiemu człowiekowi. Zawsze tliła by się podejrzliwość czy to aby nie ten co mi to drzewko buchnął. Czy aby źle mi nie życzy.
I co raz częściej pojawiała się myśl, że w tej mojej rodzinnej wsi to takie coś nigdy miejsca by nie miało. Że ludzie nawet jeśli skłóceni, bo przecież różnie w życiu się układa, to świń sobie nie podkładają. Przechodzą obok, dzień dobry co najwyżej nie powiedzą, ręki nie podadzą, ale człowiek człowiekowi nie jest wilkiem.
I myśl ta raz po raz wracała, a wraz z nią tęsknota.
Dziś tak sobie dumam, że gdyby nie te ciepłe myśli to może i życie by nam się inaczej potoczyło, los scenariusz zupełnie inny napisał. Nie pakowałabym w kartonowe pudła swoich książek, pieczołowicie kolekcjonowanych przez ostatnie lata.
Tymczasem…Jedziemy na wieś. Przeprowadzamy się. Tak na stałe, zupełnie.Jeszcze miesiąc z hakiem, do czasu aż Mateuszek skończy przedszkole urzędujemy w Krakowie, a potem wywracamy życie do góry nogami.
Marzenia o małym, drewnianym domku zaczynają się spełniać. Mamy już projekt, mamy wykonawcę. Jesteśmy w trakcie uzyskiwania pozwolenia na budowę. Szaleństwo. Mamy też wielką kupę piachu i ponad 1000sztuk pustaków, z których powstanie budynek gospodarczy. Czekamy tylko na załatwienie formalności i ruszamy. Jeszcze latem.
Mamy też zupełnie nową działkę. Ogromną, piękną. Z wysokimi brzozami na wjeździe. Na końcu wsi, tam gdzie asfalt ustępuje miejsca polnej drodze do lasu. Cisza i spokój. Słychać śpiew ptaków i liście brzóz powiewające na wietrze. Kawałek od drogi, tuż na górce stanie nasz dom. Z tarasem skierowanym na południe, widokiem na brzozowy gaik na samym końcu. Tam hen za rowem jeszcze. W rowie stoi woda, bo nieopodal bobry zrobiły sobie żeremie. Przez rów przerzucę drewniany mostek, a wzdłuż obsadzę niezapominajkami. Z mostku będzie się schodzić nad staw. Staw, który w głowie nam siedzi, ale realnego kształtu nabierze, gdy chłopaki podrosną. Co bym nie osiwiała zbyt wcześnie. Będzie też sad ogromny. I ogródek przy domu. Pełen malw, naparstnic, ostróżek, jeżówki, łubinu, floksów i piwonii. Wertuję książki, babcię wypytuję o szczegóły, bo pamięta jeszcze czasy, gdy w wiejskich ogródkach zamiast równo przyciętej trawy królowało morze kwiatów.
Mam posadzoną jeszcze jesienią lipę, opiekunkę naszego przyszłego domostwa. O lipie pisałam nie jeden raz na blogu. Drzewo to uwielbiam ponad wszystkie. Nie mogło jej zabraknąć. Ale są też klony, dwa jesiony, które same się zasiały w ubiegłym roku na moim balkonie, a które „na pamiątkę miastowego życia” przywieźliśmy na wieś. Posadziliśmy też kasztany, niestety zrobiliśmy to zbyt wcześnie i wiosenne przymrozki dały im radę.Mamy modrzewie, które są nawiązaniem do tych, które rosną wzdłuż działki, ale już po stronie sąsiada. I mnóstwo sosen, wtapiających się w wiejski krajobraz.
Zamiast równego trawnika za domem będzie łąka kwietna. Zupełnie naturalna. Z makami, chabrami, maciejką, rumiankiem. Tak mi się wymarzyło, że pół wsi na nogi przez tą moją łąkę postawione. Każdy duma jak zrobić żeby było dobrze. Każdy chętny do pomocy. Płot tymczasowy z żerdzi zbija. Siewnik do traktora mocuje, nawozem podsypuje, walcuje, ręcznie trawę zarzuca. A ja na tym traktorze na siewniku jadę, wiatr we włosach, ciepłe słońce na ramieniu czuję. I znów mam kilka lat. I pamiętam jak z dziadkiem na łąkę po siano jechałam. Na wozie, w kierunku lasu. Tuż obok tej mojej działki. I tylko smutno, że on tego zobaczyć nie może. Ale wiem, że uśmiecha się tam z góry na to moje nieszkodliwe szaleństwo.
Z sercem do sprawy podchodzę. Choć i obawy są. Najbardziej o męża mojego, jak on się odnajdzie w tej nowej rzeczywistości. To mieszczuch z krwi i kości. Tym bardziej doceniam, że podjął taką decyzję. Że dla mnie, dla naszych dzieci. Całe swoje dotychczasowe przyzwyczajenia zmienia. Życie, kolegów, wszystko zostawia. Choć w obecnych czasach, w dobie internetu, samochodów to chyba nie ma aż tak wielkiego znaczenia. Ufnie patrzę w przyszłość, wierząc że będzie dobrze. Nie może być inaczej 🙂
Dodaj komentarz
6 komentarzy do "Z miasta na wieś"
Działka marzenie….szczęscia i powodzenia;))) niech bedzie jak sie wymarzy;))))
Powodzenia 🙂 Ależ to piękna decyzja!
Żanetko z całego serca wierzę, że i mąż się odnajdzie w tak pięknej rzeczywistości. Trzymam mocno kciuki by wszystko szło po Waszej myśli, no i za tą łąkę pełną polnych kwiatów też. :*
Aż mi ta lipa zapachniała w wyobraźni , a te
brzozy zaszeleściły cudnie. Życzę szczęścia na nowej drodze życia 😉
Trzymamy kciuki za męża. I nam się marzy, kiedyś, w przyszłości domek pod lasem, z dala od cywilizacji. Choć dziś chyba do końca nie da się od niej uciec.