Mój sposób na naturalną odporność

Z sentymentem przeglądam stare posty. Od czasu do czasu. Zwłaszcza te z samego początku blogowania. Odkrywam perełki, śmieję się często sama z siebie, wspominam. Jakiś czas temu grzebiąc w archiwum natrafiłam na wpis o wzmacnianiu naturalnej odporności u dzieci. Wpis obrazujący same oczywistości doskonale każdemu znane.  Jako początkująca mama nie wiedziałam zbyt wiele.  Nie oznacza to oczywiście, że obecnie jako mama dwójki wiem znacznie więcej. Bogatsza jednak w doświadczenia chorobowe doszłam do pewnej prawdy oczywistej, którą chciałabym się z Wami podzielić. U nas sprawdza się super. Może i Wam się przyda podobna wiedza, bo w dzisiejszym pędzie po prostu Wam ta oczywistość umknęła.

 

Czytałam kiedyś wpis, ale zabijcie mnie nie pamiętam u kogo, w którym mama radziła, by do przedszkola puszczać dziecko z katarem i kaszlem. Bo w ten sposób nabiera naturalnej odporności na choroby. Gdy Mati zaczynał swoją przygodę z przedszkolem widziałam w tym wpisie sporo racji.  Nie miałam wtedy kompletnie żadnego doświadczenia jeśli chodzi o choroby, bo do 3 roku życia Mateusz chorował raz na trzydniówkę i jeden raz na bostonkę. Wydawało mi się, że owszem lekki katar i pokasływanie to nie powód, by trzymać dziecko w domu. Życie zrewidowało trochę mój pogląd gdy posłaliśmy go do przedszkola. Przyznaję, trzymał się świetnie przez pierwszy miesiąc. Potem chwycił drobną infekcję, którą spędził w domu, bo i tak w tym czasie na świecie pojawił się Antoś i bałam się żeby z przedszkola osłabiony infekcją nie przyniósł czegoś innego. Niestety od stycznia do maja mieliśmy w domu istny maraton chorobowy, gdzie głównym objawami właśnie był kaszel i katar. Wystarczyło, że puściłam Mateusza z lekkim katarem do przedszkola, po kilku h wracał z mega kaszlem. To nauczyło mnie nie bagatelizować u niego kataru i reagować od razu.

 

A reaguję w ten sposób, że jak tylko widzę katar i lekkie pokasływanie to Mati zostaje w domu. Zwykle w takim przypadku po 2-3 dniach w domu i nebulizacji samą solą potencjalna infekcja ucieka. Puszczam go do przedszkola dopiero jak całkowicie ustaną wszelkie objawy i nic mnie nie niepokoi. Dzięki temu nie ma ryzyka nadkażenia osłabionego dziecka. Stosuję się do tego w tym roku przedszkolnym i naprawdę działa. Ubiegły rok przeminął nam pod znakiem leku na literkę N do inhalacji, który zapisywał nam każdy jeden lekarz. Pomagał szybko, fakt. Mati po tygodniu był na nowo w przedszkolu. Co z tego, skoro już po kilku dniach zaczynało się na nowo choróbsko. Po kilku takich sesjach ręce mi opadły. Gdy kolejna lekarka wynalazła u niego astmę, zwątpiłam. Wpakowałam dziecko do auta, stos recept wrzuciłam do torebki i pojechałam do znajomego, który jest lekarzem. Jak się to skończyło możecie się domyślać. Recepty wylądowały w koszu, a ja dostałam w prezencie 3 słoiki własnoręcznie przez znajomego zebranego miodu. Z przykazem, by popijać z wodą jak najczęściej. Do inhalacji lekiem na literkę już nie wróciliśmy.

 

Pewnie przyczyną kaszlu było również powietrze jakim oddychaliśmy w Krakowie. Tu na wsi powrót do zdrowia jest znacznie szybszy i łatwiejszy. Ale… Przyznaję, poszłam też po rozum do głowy. Zaraz Wam o tym opowiem. Jak do tej pory mieliśmy jedną dłuższą przygodę chorobową w czasach gdzie cała Polska zmagała się z grypą. Obyło się bez wizyty u lekarza, bo Mati miał tylko katar i kaszel, który wyleczyliśmy inhalacjami z soli. Nie dostał żadnego chemicznego leku, bazowałam na ziołowych syropach. Tych przygotowanych przeze mnie (z lipy z dodatkiem ogólnie dostępnych ziół) i jednego aptecznego – prawoślazowego. Ale trzymałam się swojej zasady-  tzn jak tylko zobaczyłam katar Mati został w domu. I pozostał w domu blisko dwa tygodnie, mimo że już po tygodniu nie miał żadnych chorobowych objawów. Ta sama zasada obowiązuje nas dorosłych.Jeśli czuję, że mnie coś bierze siedzę w domu. Nie jeżdżę na zakupy, nie wychodzę do ludzi. Profilaktycznie robię sobie inhalację z soli, smaruje klatkę piersiową maścią na bazie ziół. Zwiększam ilość wypijanych ciepłych płynów, głównie soku z czarnego bzu. Następnym razem podam Wam przepis na taki domowej roboty, który Wy i maluchy możecie popijać codziennie zamiast herbaty. U nas idzie jak woda i działa cuda. Już na drugi dzień jestem w pełni sił. Odpukać cały sezon trzymam się dzielnie, a epidemia grypy ominęła nas szerokim łukiem.

 

Jak się tak nad tym głębiej zastanowić to dojdziecie do wniosku, że sami jesteśmy sobie winni. Wiecie, teraz panuje taka presja. Że do pracy chodzimy chorzy. Bo wyścig szczurów, bo co powie szef, bo to tylko lekkie przeziębienie (no bez jaj! z katarem mam siedzieć w domu! nic mi nie jest!). Odwiedzamy pobliską aptekę wychodząc z całą siatką cudownych specyfików. Nałykamy się leków maskujących objawy choroby i zmierzamy do pracy zamiast do lekarza. Zamiast na L4 to do biura.  Zarażamy innych, zupełnie o tym nie myśląc. Posyłamy na wpół chore dzieci do przedszkola, bo szef wymaga od nas dyspozycyjności. Nasze dzieci sprzedają wirusy innym maluchom, z którymi muszą w domu zostać ich rodzice. A gdy sami zachorują, złapawszy coś od dzieciaków oczywiście idą do pracy. I podają dalej. Osłabionym wcześniejszą chorobą, niedoleczonym. Takie błędne koło. Wiem, to wina obecnego systemu. Ludzie pilnują pracy, bo z czego mają żyć? Szefowie też wymagają, bo Firma musi działać. Ale jesteśmy tylko ludźmi, a zdrowie mamy jedno. Nie kupimy go za żadne pieniądze. Niestety.

 

Nie mamy czasu na chorowanie. Nie mamy czasu na leczenie. Konsekwencje są takie, że nasze dzieci nie mają jak naturalnie nabierać odporności, bo presja czasu powoduje, że każdy chce żeby szybko były zdrowe. Maluch musi wrócić do przedszkola a my do pracy. Naciskamy na lekarza, by wypisał receptę na coś mocniejszego. Bo jak to sama witamina C i odpoczynek, skoro jutro trzeba dla szefa sprawozdanie za cały miesiąc przygotować. Że ta lekarka to chyba oszalała skoro mojemu kaszlącemu dziecku tylko inhalacje z soli zleca, a ja widzę, że mu to od razu nie pomaga. Rozmawiałam ze znajomą lekarką i potwierdziła moje spostrzeżenia. Często zganiamy winę na lekarzy, że źle leczą, a tymczasem sami w gabinecie bawimy się w doktorów sugerując przepisanie mocniejszego leku. Z drugiej strony lekarze często postępują odruchowo, nie diagnozują należycie. Sami jesteśmy sobie winni. Przykre jest to co napiszę, ale mamy na własne życzenie to co mamy. Chcemy być szybko w formie. A organizm to niestety nie jest maszyna, w której wystarczy szybko wymienić jakiś trybik. Często latami pracujemy na swoje dolegliwości, a oczekujemy cudów. Że jedną pastylką załatwimy lata naszych wybryków. Podobnie postępujemy z dziećmi.

 

Kiedy zdałam sobie z tego sprawę, moje dzieci chorują zupełnie inaczej. Tak, chorują. Muszą chorować, by ich organizmy uczyły się jak z chorobą walczyć. Ale mają czas na pełne wyzdrowienie, dzięki czemu nabierają naturalnej odporności. I to jest wg mnie właśnie recepta na to jak wspomóc naturalną odporność dziecka. Dorosłych też. Oczywiście dobrze wszystkim znane sposoby jak hartowanie, dieta, zdrowy tryb życia także.  Pozwólmy jednak dziecku zachorować.I spokojnie dojść do siebie. Dajmy się organizmowi zregenerować, wrócić do sił. A potem cieszmy się zdrowiem 🙂

 

Ps. Na koniec mały gratis. Najbardziej naturalny w świecie sposób na kaszel i katar. Potrzebujemy drewno sosnowe, najlepiej pocięte na plastry. Musi pachnieć. Gotowe kawałki rozkładamy/ rozwieszamy w sypialni. Olejki eteryczne wydobywające się z drewna działają na nasze drogi oddechowe w sposób kojący. Inhalujemy się na zdrowie 🙂

 

Możesz również polubić

Dodaj komentarz

1 Komentarz do "Mój sposób na naturalną odporność"

avatar
  Subscribe  
najnowszy najstarszy oceniany
Powiadom o
Magda
Gość

Mam w domu kominek elektryczny do inhalacji, dodaję olejki eteryczne także z sosny i jestem bardzo zadowolona.