Faceci od kuchni – recenzja
Tak, tak. Dziś będzie o facetach. Nie, nie o moich dwóch najwspanialszych.
O „Faceci od kuchni”.
Tak jak wspominałam wybraliśmy się z mężem do kina, jak to mawiają niektórzy „odchamić” się trochę.
Choć patrząc na poziom współtowarzyszy niektórych seansów, tony walającego się popcornu i odgłosy siorbiącej coli nazwałabym to raczej „schamieniem”. No, ale ja nie o tym przecież chciałam.
Naszym celem tym razem było Multikino, choć z reguły rzadko się tam pojawiamy, preferując małe kina z wręcz niszowym repertuarem.
Jednak oferta „Środy z Orange” była kusząca, a film ogromnie chciałam zobaczyć.
Byłam przekonana, że seans ściągnie tłumy ludzi, więc przezornie zrobiłam rezerwację miejsc.
Na miejscu okazało się jednak, że większość foteli jest wolna, a rzędy przed nami świecą pustkami. Było to dla mnie ogromnym plusem, gdyż jako człek niskiego wzrostu zwykle mam problem z oglądnięciem filmu, gdy fotel przede mną jest zajęty. No, nie mogę się skupić na niczym innym poza kawałkiem głowy wystającym na ekranie. Tak już mam, defekt ot co.
Towarzystwo na sali składało się głównie z osób starszych oraz z kobietek koło trzydziestki.
Fakt, że film przypadł mi od razu do gustu nie będzie wcale nowością. Z poprzedniej notki aż bije, że nie mogło być inaczej.
Nie będę streszczać fabuły, bo to można przeczytać na każdym filmowym portalu. Skupię się raczej na rzeczach, które mnie urzekły. Przede wszystkim język- melodyjny, lekki, wręcz uspokajający. Nawet Jean Reno wcielający się w postać mistrza kuchni- Alexandra Lavard– miewającego czasem gorsze chwile używa języka, który brzmi jak słodycz dla uszu. Dialogi są na tyle śmieszne, by w odpowiednich momentach nie móc powstrzymać się od parsknięcia. Szczególnie upodobałam sobie scenę,w której dwaj główni bohaterowie wybierają się do „konkurencji” by skosztować dań kuchni molekularnej. Myślę, że nie jestem jedyna z moim wyborem.
Zarówno muzyka, tło (Paryż!) oraz cała otoczka kulinarna sprawia, że oglądając czułam się jakbym w tym wszystkim trwała, stała gdzieś z boku patrząc jak dzieje się to naprawdę.
Aktorzy, świetnie dobrani do swoich ról. Znany każdemu „zawodowiec” Jean Reno, który po mistrzowsku zgrywa się ze swoją postacią (nawet kwestię jego przytycia tłumaczę sobie poświęceniem dla roli, gdyż w żaden sposób nie przypomina smukłego Leona) oraz żywiołowy, wierny do końca swoim ideałom Jacky, w którego roli widzimy Michael’a Youn.
Jedyne, czego tak naprawdę odrobinę mi zabrakło w filmie to jedzenie przyprawiające o ślinotok. Coś w rodzaju filmu Julie i Julia, który jestem pewna, oglądając w danym stanie sprawiłby, że co po chwila biegałabym do kuchni.
Bynajmniej, fanką kuchni molekularnej nie jestem, a że w filmie niestety po części tradycja ustępuje nowościom nie było zbyt wiele ujęć, na których widok zaburczałoby mi w brzuchu.
Jest jednak scena, w której pojawiają się babeczki i drożdżówki, które mistrz piecze dla swojej córki w dniu egzaminu. Słuszną uwagę rzucił mój mąż, że tak naprawdę zamiast babeczek powinny pojawić się na stole chrupiące bagietki i croissanty lub petit pain au chocolat, czyli cudowne bułeczki z ciasta francuskiego wypełnione czekoladą.
Lecz mimo tego malutkiego braku film podobał nam się ogromnie. Zdrowo się pośmialiśmy i nawet nie zauważyłam kiedy minęło nam ostatnie półtorej godziny. Nawet nasze dziecię wesoło fikało w maminym brzuszku przez większość seansu.(i wcale nie twierdzę, że to efekt pojawienia się na ekranie ciążowego brzuszka). Z pewnością jest to film, którego nie zabraknie w mojej filmowej biblioteczce i z przyjemnością wrócę do jego powtórnego obejrzenia w przyszłości.
Dodaj komentarz
1 Komentarz do "Faceci od kuchni – recenzja"
Byłam na tym filmie kilka dni temu i również się w nim zakochałam;)Obsada, nastrój, wszystko przepełnione pozytywem i sensem. Polecam!:)